[Spokojnie, o e-marketignu też będzie, tyle że po dłuższym wstępie :)]
Dzisiaj przeczytałem w blogu Palestra Polska tekst o tym, jak to sędziowie i klienci traktują adwokatów, którzy z powodu choroby nie mogą stawić się na rozprawę. Opis wydarzeń nie nastraja optymistycznie…
Kilka drobnych fragmentów z obszernej dość całości:
Pominąć należy litościwym milczeniem histeryczne i często chamskie i nawet agresywne reakcje niektórych klientów na wiadomość o chorobie adwokata. Tu nieczęsto można oczekiwać jakiegokolwiek poziomu, inteligencji, albo kultury.
i
Niektóre sądy i ci szczególni, niektórzy klienci (w slangu określani wiele mówiącym określeniem „klejnoty”) poczuli się bowiem osobiście obrażeni, zranieni i oszukani faktem waszego połamaństwa, więc muszą:
po pierwsze: zakomunikować swoje oburzenie,
a po drugie: wszelkimi możliwymi sposobami zmusić do stawienia się na rozprawie, bo te wasze nogi połamane, poród bliźniaków, zawał, operacja, paraliż, udar i złamany kręgosłup to przecież blef, a jeśli nawet nie – to sprawa trzecio, a wręcz trzydziestorzędna w porównaniu z posiedzeniem w przedmiocie dowodów rzeczowych, a dla chcącego nic trudnego. Jakby adwokat naprawdę chciał – to z tym połamanym kręgosłupem, lewostronnym paraliżem, z kroplówką spoczko mógłby na rozprawie się stawić.
No nie, prokurator nie mógłby.
Sędzia tym bardziej nie.
Gdzie jest pies pogrzebany?
Otóż w tekście pada między słowami, niezauważone przez czytelnika, ale zapewne też przez samego autora, rozwiązanie problemu:
Wynika to z faktu, iż społeczeństwo, lekarzy nie wyłączając, ma fałszywy obraz pracy adwokata…
Innymi słowy mówiąc – społeczeństwo (lekarze i na pewno sędziowie też), nie zna bliżej charakteru pracy prawnika. Samo to, że:
[ciąg dalszy powyższego cytatu] … która w/g nich polega (…), przyjęciu 1 miliona złotych wynagrodzenia i powrocie – teleportem – do domu o godzinie 10.15, skąd adwokat udaje się na basen, aerobik i ucina sobie romansik w restauracji.
świadczy dokładnie o tym, że ludzie nie wiedzą co, jak, gdzie, za ile, w jakich warunkach, pod jakimi warunkami, z kim, dlaczego, od której i do której, itd. prawnik pracuje. Nie wiedzą nic. Wszyscy mają zakrzywiony obraz rzeczywistości wynikający z opowieści (narracji) ludzi ich otaczających (i teraz jeszcze TV seriali).
– No i co z tego Rafale? – zapytasz.
Zaraz się przekonasz. Jest to ważniejsze niż Ci się wydaje.
255 V – AAAUUU! Zabierzcie mnie stąd!
Chyba nie ma osoby, która by nie słyszała o słynnym eksperymencie Milgrama, podczas którego badał on siłę oddziaływania autorytetu na zachowania jednostki względem drugiego człowieka.
W skrócie całość polegała na tym, że badany był przekonany (chociaż była do fikcja) o tym, że razi prądem drugą osobę, jako kara za błędną odpowiedź na jakieś pytanie. Zadawał tej osobie pytanie, a kiedy słyszał błędną odpowiedź, wciskał kolejny przycisk o większym napięciu. I tak od małego napięcia, do napięcia stwarzającego poważne zagrożenie dla życia, a być może nawet śmierć. Przy najsilniejszej dawce (450 V) zalegała cisza, sugerująca koniec.
Badany mógł się wycofać w dowolnym momencie, ale stale słyszał suchą odpowiedź kierownika badania, że eksperyment musi być kontynuowany, więc zadawał coraz większy ból. I tak dalej.
Wyniki tego badania były/są zatrważające. Aż 65% badanych dotarło do końca, potencjalnie zadając śmierć. Słuchając autorytetu byliby w stanie zabić drugiego człowieka. Bez względu na płeć, wykształcenie, pochodzenie, poglądy, osobowość, itd. wynik był taki sam.
Ale to nie wszystko.
Ten eksperyment doczekał się wielu wariantów. Jeden z nich, który interesuje tutaj nas szczególnie, polegał na tym, że osoby badane i osoby poddawane elektrowstrząsom (przypomnę, że była to fikcja) były od siebie znacznie oddalone – nie miały ze sobą żadnego kontaktu, ani wzrokowego, ani głosowego. I jak się możesz domyślać, tutaj liczba osób, które „uśmierciły” drugą osobę, była dużo wyższa – aż 93%!
Jednocześnie, jeśli „ofiara” była bliżej, odsetek „zabójców” malał. A najmniejszy był wtedy, kiedy mieli oni bezpośredni, fizyczny kontakt z „ofiarą” (tylko 32%).
Zabijamy się na co dzień
Na te badania faktycznie zwrócił moją uwagę Simon Sinek w swojej ostatniej, genialnej książce. Napisał on bowiem w konkluzji, że „im bardziej jesteśmy dla siebie abstrakcyjni, tym bardziej jesteśmy zdolni do czynienia sobie nawzajem krzywdy”. Dokładnie jak w tym badaniu.
Sinek dodaje, że to się dzieje nie tylko w warunkach skrajnych, ale na co dzień! W korporacjach, dużych organizacjach, państwach, gdzie liderzy (z nazwy jedynie) są tak daleko od swoich podwładnych/uzależnionych w jakimś stopniu, że ich oni nie obchodzą. Jesteśmy sobie obcy. Nie znamy się. Im bardziej, tym gorzej.
A czy nie jest tak właśnie w stosunkach sąd – prawnik, klient – prawnik, a nawet prawnik – prawnik?
Wszyscy jesteśmy dla siebie abstrakcyjni. Oddaleni od siebie, nieznajomi. Bardziej widzą w nas instytucję, niż człowieka z krwi i kości, który też czuje, ma marzenia, kłopoty, chore dzieci, bywa szczęśliwy i nieszczęśliwy, itd. A instytucja to system, który działa bez względu na pogodę i zawirowania osobiste, które dla systemu są obce. Oczekiwania wobec systemu są zawsze wysokie.
Dlatego tak doniosłe skutki niesie ze sobą to, że się nie znamy. A nawet gorzej, że „społeczeństwo, lekarzy nie wyłączając, ma fałszywy obraz pracy adwokata”. Co wtedy obchodzi sędziego, czy klienta, nagła choroba pełnomocnika?
Kompletnie NIC.
Jesteś autorytetem, bo cię znam
A co się dzieje, kiedy – przeciwnie – zaczynamy się poznawać? Tutaj też są bardzo interesujące badania (których dokładniejsze omówienie znajduje się w moim Biuletynie: mają one istotny wpływ na kształt całej strategii e-marketingowej kancelarii prawnej) pana Michaela Morrisa z Uniwersytetu Stanforda.
Mianowicie badał on wpływ bliższego poznania na proces negocjacji kontraktu za pośrednictwem poczty elektronicznej oraz na wysokość kontraktu. I okazało się, że nawet drobne, wirtualne poznanie się, wpływa nie tylko na jakość pracy i zadowolenie klienta, ale też na jego przeświadczenie o większym profesjonalizmie i doświadczeniu. Wzajemne poznanie podnosiło poczucie bezpieczeństwa i zaufania (no i oczywiście wartość kontraktu).
A więc?
Problem leży głównie w tym właśnie, że się nie znamy. Z resztą często celowo nawet zwiększamy istniejący już dystans! Budujemy mury. Zamiast się zbliżać – oddalamy. Ze szkodą dla siebie i dla innych. Wszelkie kasty, zamknięte środowiska, odrębne zasady postępowania i przywileje, kształtowanie w sobie poczucia wyjątkowości, jeszcze ten efekt potęgują.
I nie dotyczy to tylko tej branży. Tak samo jest gdzie indziej. To jest problem społeczny. A według Sinka – ogólnoświatowy.
Po co mi selfie
Jak to zmienić?
Przede wszystkim zacząć od siebie. Ale potem…
Dzisiaj mamy XXI wiek i coś wspaniałego – Internet. A w nim możliwości hiper-komunikacji z każdym, bez względu na czas i miejsce. To jest to, czego potrzebujemy, aby zmienić wodę w wino.
Dlaczego tyle piszę i mówię o blogu prawniczym?
Bo właśnie dzięki temu narzędziu możesz nie tylko pokazać swoją wiedzę i doświadczenie, ale także możesz dać się poznać! Możesz po prostu umożliwić poznanie siebie (spokojnie: nie chodzi o pokazywanie życia prywatnego – chodzi o dużo subtelniejsze działania). W ten sposób możesz przybliżyć się do klienta, stać się dla niego osobą, a nie instytucją (jeśli oczywiście na tym Ci zależy).
Identycznie działają także inne niż blog kanały, jak – ogólnie – wideo, czy FB, Instagram, Twitter i inne. Każdy z nich, chociaż w nieco inny sposób, ale jednak przybliża nas do siebie. I co ważne, czyni to niemal za darmo i na wiele lat.
A nasza branża może na tej rewolucji skorzystać chyba najbardziej.
Wykorzystajmy to! Dla siebie i dla innych.
***
PS.: Nasze, polskie blogi prawnicze, są najlepsze na świecie. Wiesz dlaczego? Bo one naprawdę zmieniają świat. Zmieniają opinię o naszej branży. Osoba, która poczytała dobry blog prawniczy, jest wymarzonym klientem. Ponieważ ma dobrze nawiązaną relację. O to tu chodzi. Jeśli nie wierzysz, zapytaj tych, którzy swoje blogi prawnicze prowadzą już kilka lat.
A samorządy prawnicze powinny skupić się na promowaniu sztuki dobrego bloga, bo każdy taki jeden blog dociera do setek tysięcy ludzi na przestrzeni lat i kosztuje 10 tysięcy razy mniej, co nietrafione często kampanie promocyjne, billboardy, seriale, itd.
{ 6 komentarze… przeczytaj je poniżej albo dodaj swój }
Rafale, gratuluję REWELACYJNEGO tekstu. Świetnie napisane!
Moim zdaniem problem wykracza daleko poza grono prawników. Np. w branży doradczej wciąż (tak mi się wydaje) pokutuje model „doradcy niedostępnego” – czyli im trudniej i niezrozumiale mówi, tym większe wrażenie ma robić. Co oczywiście wywołuje efekt odwrotny do zamierzonego.
Serdecznie pozdrawiam!
Zdecydowanie tak. To nas dotyka wszędzie.
Ale mało kto wie, że kiedyś tak nie było.
Problem jest znacznie głębszy i szerszy.
Dziękuję Igorze!
Rafał
To jest b. ciekawy temat. Ale trudno mi się zgodzić z cytowanym przez Ciebie twierdzeniem Simona Sinek’a że „im bardziej jesteśmy dla siebie abstrakcyjni, tym bardziej jesteśmy zdolni do czynienia sobie nawzajem krzywdy”. Chyba, że twierdzenie to dotyczy tylko bardzo formalnej sfery typu usługodawca-usługobiorca. Bo przecież nie sposób sobie wyobrazić większych krzywd, niż te, które wyrządzają sobie osoby bardzo bliskie. Rozwodzący się małżonkowie, śpiący jeszcze tak niedawno w jednym łóżku, walczący z zemsty o wszystko co się da. Albo brat z siostrą bijący się o spadek, którzy spędzili ze sobą w jednym domu całe dzieciństwo. Oni nie są dla siebie abstrakcyjni. Wręcz przeciwnie. A czynią sobie i całym rodzinom tyle zła, że trudno to nawet opisać.
Hej Aniu! Trudno się nie zgodzić. Wiesz to lepiej niż ja 🙂
Cóż, pewnie między bliskimi wszystko wygląda inaczej.
Sinek swoje twierdzenia opiera na owym eksperymencie Milgrama, w którym uczestnikami byli kompletnie obcy sobie ludzie. Więc może bardziej odpowiada to stosunkowi usługodawca-usługobiorca.
Wszystkiego dobrego Aniu! 🙂
Rafał
Rafale, trochę zdopingowałeś mnie do umieszczenia wpisu (chodzącego mi po głowi od jakiegoś czasu), za co dziękuję – http://wp.me/p3Cs51-5T – to próbka tego, co czasem robi adwokat :-).
Dziękuję Agnieszko! 🙂
Świetny przykład!
Rafał